Norwegia przywitała nas deszczem. Deszczem i nastrajającym „optymistycznie” okradzionym samochodem na litewskich tablicach. Usiedliśmy na plecakach. Zajadając herbatniki z Tesco, z bólem zakładaliśmy na spuchnięte, spalone stopy trekingi. Do tej pory było słonecznie i jeździliśmy w sandałach. Pojawiło się pytanie: „Co dalej?” Do tej pory naszym celem było dojechać do Norwegii. Teraz byliśmy w Norwegii. Przyjechaliśmy tutaj zwiedzać, ale także zarobić trochę pieniędzy na dalszą drogę. Jechaliśmy totalnie w ciemno. Zapisaliśmy przed wyjazdem na kartce parę regionów rolniczych, które zaproponowano nam na forach. Na chybił trafił wybraliśmy jedno z nich. Vinstra. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Lillehammer. Ruszyliśmy na drogę. Miejsce półlegalne – rampa na autostradę. Z lotniska nie wyjeżdżało tak wiele samochodów jak byśmy się tego spodziewali. Po kilkunastu minutach zatrzymał się samochód. W środku siedziała młoda dziewczyna. Jak się okazało wracała z pracy do Oslo, po raz pierwszy brała kogoś na stopa, traktowała nas trochę jak atrakcję, a przynajmniej przybyszów z Afryki. Norwegowie, w szczególności ci młodzi, nie wiedzą co to autostop, starsi – mówili, że było to popularne – 20 lat temu. Po kilku minutach Norweżka zadzwoniła do koleżanki. Z rozmowy wyłapaliśmy 2 słowa – „polisz hyyyke” – polscy autostopowicze. Dziewczyna mówiła, że koleżanka ostrzegała ją, że możemy być niebezpieczni. Wjechaliśmy do Oslo. Chciała nas wysadzić na dworcu kolejowym w centrum. Dla nas to jak strzał w nogę. Zwłaszcza o tak późnej porze. Udało nam się ją przekabacić (miała wolny czas), żeby wywiozła nas na drogę wyjazdową, lub stację benzynową obok takowej. Wywiozła nas na most nad drogą E6, było z niego widać Statoila. Na 10 samochodów pod nami jednym było Porshe, Lotus lub Ferrari. Zeszliśmy na stację, kątem oka szukając już kąta na namiot. Próbowaliśmy łapać na kartkę – nie szło. Zajechał tir. Wyszedł z niego utykający facet. Marcin poszedł zagadać do niego – średnio rozumiał po angielsku. Marcin powiedział że jesteśmy z Polski – „To czemu, kurwa, po polsku nie mówisz” - padło w odpowiedzi. Zapytaliśmy czy wywiezie nas z miasta. Powiedział, że tak, bo zaraz i tak musi postój zrobić. Docelowo jechał do Brumunddal – 40km na południe od Lille, czyli w naszym kierunku. Był to najdowcipniejszy kierowca z jakim jechaliśmy. Sypał opowieściami jak z rękawa: chciał wstąpić do Legii Cudzoziemskiej; opowieść o studencie i jego laptopie; zablokował tunel, bo wjechał do niego rowerem; jak kolega chciał przyjechać z dziewczyną do Norwegii i szukać pracy; jak obsmarował go kolega i wracał do Polski żeby mu przyłożyć. Jego teksty: „w czosnek”, „cewa”, „mortadela czy kabanosy” powodowały w nas ataki spazmatycznego w tirze, jak i przez cały pobyt w Norwegii.