Na parkingu, w miejscowości Haby, ugotował nam także do termosu wody, z której zrobiliśmy zupy. Zaskoczyła nas jedna rzecz. Mimo późnej godziny – 22 nadal było jasno. Próbowaliśmy rozmawiać z tirowcami, którzy pochodzili z Polski. Na pytanie czy jadą do Norwegii, z dziwnym błyskiem w oku odpowiadali, że wracają na południe. Ten błysk w oku trochę nas zaniepokoił. Rankiem stanęliśmy przy wyjeździe. W Szwecji problem polegał na tym, że jedna stacja obsługiwała ruch w dwóch kierunkach. Większość ludzi wracała na południe. Stojąc na wyjeździe ćwiczyliśmy różne układy taneczne, zwiększające naszą skuteczność i generalnie dobrze się bawiliśmy. Spędziliśmy tam jednak pół dnia. Koło 12 podszedł do nas facet – później zakwalifikowaliśmy go jako post hipisa. Norweg. Powiedział, że jeśli zmieścimy możemy jechać z nim. Jechał co prawda vanem, ale – z całą rodziną: żoną, dzieckiem i psem. Bagażnik był tak pełen, że zmieściła się do niego tylko torba z jedzeniem. Pierwszy wszedłem ja, wziąłem swój plecak na kolana, wszedł Marcin, z plecakiem, stwierdził, że zaczyna trenować jogę. Trzymał swojego buta na mojej spalonej nodze, na drugiej pies leżał z pazurami. Norwegowie nie przerzucili nas przez granicę, ale wywieźli gdzieś, gdzie nie było autostrady i mogliśmy stanąć na drodze. Po 10ciu minutach byliśmy na bezpośrednim kursie do Norwegii. Granicę przekroczyliśmy bez problemu. Widzieliśmy natomiast jak celnicy przetrzepują niemieckie auto. Wysiedliśmy na nowym lotnisku w Rygge, 60 km Oslo. Od wyjazdu z Wrocławia minęło dwa i pół dnia.